wtorek, 4 listopada 2014

Thank you for the mountain

Niedaleko Manchesteru, w Greenfield, znajduje się Dove Stone Reservoir - jezioro, otoczone górami. Właśnie tam wybraliśmy się w jeden z ostatnich wolnych dni. Jednak do Greenfield jechaliśmy z zamiarem pochodzenia po górach, bowiem o istnieniu tegoż jeziora nie wiedzieliśmy.



Nasza podróż rozpoczęła się na Picadilly Garden, głównej stacji autobusowej w centrum Manchesteru. To właśnie na Picadilly znajduje się diabelski młyn, z którego można pooglądać z góry miasto i okolice.


I już tam pojawiły się pierwsze krople deszczu, ale mimo wszystko postanowiliśmy, że nie damy się pokonać pogodzie. I pojechaliśmy.
Po godzinie jazdy okazało się, że ze względu na słabe oznaczenia angielskich ulic, dróg i przystanków końcowych dotarcie w góry nie będzie takie łatwe. Wiedzieliśmy, że musimy wysiąść na ostatnim przystanku, jednak nie podejrzewaliśmy, że jest nim mały słupek, postawiony na krętej uliczce. Ludzie siedzieli, kierowca nic nie powiedział, więc zostaliśmy i my. A chwilę później wracaliśmy w stronę Manchesteru. Wysiedliśmy na najbliższym przystanku, ale musieliśmy przejść ten nadprogamowy przystanek na nogach, więc byliśmy trochę czasu w plecy. Również po dotarciu na ten nieszczęsny końcowy przystanek dojście do podnóża gór nie było takie łatwe. Dobrze pokierowała nas dopiero trzecia zapytana osoba. Ale w końcu, w okolicach południa, stanęliśmy przed tablicą z wyborem szlaków.


Z racji dość później już godziny, zdecydowaliśmy się na szlak fioletowy, którym w niecałe dwie godziny mieliśmy dojść do Blindstones Moss. Patrząc na mapę zorientowaliśmy się, że w miejscu gdzie stoimy powinno być jezioro. Jednak zobaczyliśmy je dopiero po przejściu kilku metrów w górę, bowiem znajduje się ono za murem. Oto Dove Stone Reservoir.


Nie chcąc tracić więcej czasu, ruszyliśmy przed siebie fioletowym szlakiem. Jednak nie było tak latwo maszerować, kiedy za każdym zakrętem naszym oczom ukazywały się takie ładne widoki. Pogoda zdecydowanie się poprawiła, wyszło słońce, więc tym bardziej było czym cieszyć wzrok.














Do tej pory nie mogę się napatrzeć, mimo, że zdjęcia oczywiście nie oddają tych malowniczych widoków. Niestety, ze względu na to, że nasza wycieczka rozpoczęła się o dość późnej porze, nie udało nam się zdobyć szczytu Blindstones Moss. Myślę, że nie doszliśmy nawet do połowy drogi. Ale będzie to pretekst, by przy najbliższej okazji wrócić w okolice Greenfield.
W drodze powrotnej zrobiliśmy przystanek przy Dove Stone Reservoir. Jakież było nasze zdzwienie, gdy z jeziora z nadzieją na obiad zaczęły nacierać w naszą stronę kaczki, gęsi i inne tego typu ptactwo. Nadzieje ich nie okazały się płonne, bowiem Mat nakarmił je ciasteczkami.


czwartek, 2 października 2014

Razem z nami kajakami!

Kilka dni przed wylotem do Manchesteru wraz z Rodzicami, M. i B. byłam na spływie kajakowym. Płynęliśmy cały dzień i było pięknie. Tyle przepłynęliśmy uroczą Wartą:








I kolejny raz okazało się, że Częstochowa i jej okolice są najlepsiejszym miejscem świata!

sobota, 27 września 2014

Aaaaaa! Rollercoaster!

Blackpool - miasto w hrabstwie Lancashire, położone nad Morzem Irlandzkim. Chętnie odwiedzany przez turystów ośrodek rozrywkowy. Nazywane angielskim Las Vegas. Głownymi atrakcjami Blackpool są mola wysunięte wgłąb morza, Blackpool Tower - najwyższa w mieście wieża widokowa oraz Pleasure Beach Blackpool - park rozrywki.



         To właśnie ta ostatnia atrakcja przyciągnęła nas do Blackpool. Jednak zanim trafiliśmy na rollercoastery, musieliśmy przejść z dworca kolejowego ok. 2,5 - 3 kilometrów. Pierwsze kroki skierowaliśmy na Północne Molo, które jest najdłuższe w Blackpool - mierzy 503 metry. Na molo wchodziliśmy przez kasyno.






Johny Depp przyszedł na molo prosto po zakupach w Sainsbury's ;)

Mało widoczne zdjęcie, więc pozwolę sobie wytłumaczyć: to widok na piasek z dziobu mola.



Z mola zeszliśmy na plażę, i wyruszyliśmy wprost do parku rozrywki. Po drodze minęliśmy namalowaną na chodniku gigantyczną gazetę:


          A potem już prosto do Pleasure Beach Blackpool. Już z oddali widać było jedną, najwyższą kolejkę - Pepsi Max Big One - o wysokości 65 metrów i prędkości 119 kilometrów. Jak się później okazało, to bardzo wysoko i bardzo szybko! Po wejściu na teren parku, ja i Mat szliśmy i szliśmy, nie mogac zdecydować się na którą kolejkę pójść najpierw. W końcu postanowiliśmy, że wybierzemy pierwszy rollercoaster, który miniemy po lewej stronie. I, oczywiście, trafiliśmy na Pepsi Max Big One. Ale o tym, że jest to najwyższa i najszybsza kolejka zorientowaliśmy się, gdy siedzieliśmy w wagoniku na wysokości 65 metrów i pozostałe rollercoastery oglądaliśmy z góry... Ale wtedy było za późno nawet na panikę. Po kilku sekundach nie miałam już siły krzyczeć, tylko kurczowo trzymałam się poręczy. Po szczęśliwym dojechaniu do "mety" miałam w głowie tylko jedną myśl: nigdy więcej. 



...ale po wyjściu z Pepsi Max Big One powędrowaliśmy do małych, spokojnych wagoników. Stojąc w kolejce, obserwowaliśmy ów wagoniki, przy których nie było nawet specjalnych zabezpieczeń.
Uśpiło to naszą czujność... Spokojne z pozoru wagoniki okazały się jednak nie być takie spokojne. Tym razem miałam w głowie myśl "ja chcę do domu!". Mat twierdzi, że właśnie to krzyczałam przez całą przejażdżkę, jednak nie jestem w stanie tego potwierdzić - nie pamiętam (chyba byłam zbyt spanikowana by myśleć). Po jeszcze jednej ekstremalnej kolejce, dla rozluźnienia poszliśmy pooglądać stragany i różnego rodzaju strzelnice, a następnie stanęliśmy w kolejce do gabinetu strachu. Chętnych było sporo, a wagoniki tylko dwuosobowe, więc na czekaniu straciliśmy trochę czasu. Ale nie żałuję, bo był to najlepszy gabinet strachu w jakim byłam - aż dwa razy wrzasnęłam. A nigdy nie pomyślałabym, że będę krzyczeć na widok wilkołaka...





Po wyciszeniu się w gabinecie strachu i na popularnych samochodzikach, wróciliśmy do podnoszenia adrenaliny. Następnym punktem programu była kolejka imitująca tor bobslejowy. W wagonikach siadały, a właściwie leżały - zupełnie jak w sankach bobsleistów - dwie osoby. I właśnie to leżecie sprawiało, że czułam się całkowicie bezradnie pozostawiona losowi. Tor bobslejowy był tym, który najbardziej przypadł mi do gustu.


Z saneczek przesiedliśmy się do wagoników, które robiły pętle w przód i w tył, oczywiście do góry nogami. Już w kolejce moja adrenalina była wysoka, a gdy zajęliśmy miejsca, przed ucieczką powstrzymały mnie tylko zapięte pasy. Jak się szybko okazało, strach mój był nieuzasadniony, bo pętelki nie były takie złe. 


Na koniec dnia w Blackpool przyszedł czas na karuzelę, od której na sam widok dostawało się gęsiej skórki. Niebieska karuzela jest najbardziej pokręcona, ma najwięcej zawijasów, najdłużej jedzie się do góry nogami i naprawdę wydawała się być ekstremalna. Jednak okazała się być bardzo fajna. Mat i nasi towarzysze skusili się na podwójny przejazd. Mnie wystarczył jeden - bałam się, że za drugim razem zwrócę rosół z Pierwszej Komunii. Uwieczniłam za to jazdę Mata i towarzyszy.



Niebieski rollercoaster miał być ostatnią atrakcją, jednak starczyło czasu na jeszcze jedną karuzelę. Nasi towarzysze poszli na windę, 


ja i Mat zdecydowaliśmy się na kręcioła. Moja myśl podczas stania w kolejce? "Nikt nie wychodzi zadowolony". Ale nie było wcale tak źle, jak sugerowały miny opuszczających karuzelę. Były tylko dwa momenty, w których ogarnęła mnie lekka panika, ale zamknęłam oczy i jakoś przeżyłam ten wstrząs dla mojej psychiki.


O godzinie 20.00 zamykano park, więc ostatnie zerknięcie na tonące w światłach rollercoastery,




i wyszliśmy do żyjącego nocą miasta, prosto na pociąg.



          A siedząc w pociągu, który powoli przyspieszał, mieliśmy wrażenie, że zaraz runie pędem w dół, zupełnie jak Pepsi Max Big One...

PS Przepraszam za jakość początkowych zdjęć. Nie zauważyłam, że mam brudny obiektyw w aparacie. Taki to właśnie ze mnie fotograf.