sobota, 27 września 2014

Aaaaaa! Rollercoaster!

Blackpool - miasto w hrabstwie Lancashire, położone nad Morzem Irlandzkim. Chętnie odwiedzany przez turystów ośrodek rozrywkowy. Nazywane angielskim Las Vegas. Głownymi atrakcjami Blackpool są mola wysunięte wgłąb morza, Blackpool Tower - najwyższa w mieście wieża widokowa oraz Pleasure Beach Blackpool - park rozrywki.



         To właśnie ta ostatnia atrakcja przyciągnęła nas do Blackpool. Jednak zanim trafiliśmy na rollercoastery, musieliśmy przejść z dworca kolejowego ok. 2,5 - 3 kilometrów. Pierwsze kroki skierowaliśmy na Północne Molo, które jest najdłuższe w Blackpool - mierzy 503 metry. Na molo wchodziliśmy przez kasyno.






Johny Depp przyszedł na molo prosto po zakupach w Sainsbury's ;)

Mało widoczne zdjęcie, więc pozwolę sobie wytłumaczyć: to widok na piasek z dziobu mola.



Z mola zeszliśmy na plażę, i wyruszyliśmy wprost do parku rozrywki. Po drodze minęliśmy namalowaną na chodniku gigantyczną gazetę:


          A potem już prosto do Pleasure Beach Blackpool. Już z oddali widać było jedną, najwyższą kolejkę - Pepsi Max Big One - o wysokości 65 metrów i prędkości 119 kilometrów. Jak się później okazało, to bardzo wysoko i bardzo szybko! Po wejściu na teren parku, ja i Mat szliśmy i szliśmy, nie mogac zdecydować się na którą kolejkę pójść najpierw. W końcu postanowiliśmy, że wybierzemy pierwszy rollercoaster, który miniemy po lewej stronie. I, oczywiście, trafiliśmy na Pepsi Max Big One. Ale o tym, że jest to najwyższa i najszybsza kolejka zorientowaliśmy się, gdy siedzieliśmy w wagoniku na wysokości 65 metrów i pozostałe rollercoastery oglądaliśmy z góry... Ale wtedy było za późno nawet na panikę. Po kilku sekundach nie miałam już siły krzyczeć, tylko kurczowo trzymałam się poręczy. Po szczęśliwym dojechaniu do "mety" miałam w głowie tylko jedną myśl: nigdy więcej. 



...ale po wyjściu z Pepsi Max Big One powędrowaliśmy do małych, spokojnych wagoników. Stojąc w kolejce, obserwowaliśmy ów wagoniki, przy których nie było nawet specjalnych zabezpieczeń.
Uśpiło to naszą czujność... Spokojne z pozoru wagoniki okazały się jednak nie być takie spokojne. Tym razem miałam w głowie myśl "ja chcę do domu!". Mat twierdzi, że właśnie to krzyczałam przez całą przejażdżkę, jednak nie jestem w stanie tego potwierdzić - nie pamiętam (chyba byłam zbyt spanikowana by myśleć). Po jeszcze jednej ekstremalnej kolejce, dla rozluźnienia poszliśmy pooglądać stragany i różnego rodzaju strzelnice, a następnie stanęliśmy w kolejce do gabinetu strachu. Chętnych było sporo, a wagoniki tylko dwuosobowe, więc na czekaniu straciliśmy trochę czasu. Ale nie żałuję, bo był to najlepszy gabinet strachu w jakim byłam - aż dwa razy wrzasnęłam. A nigdy nie pomyślałabym, że będę krzyczeć na widok wilkołaka...





Po wyciszeniu się w gabinecie strachu i na popularnych samochodzikach, wróciliśmy do podnoszenia adrenaliny. Następnym punktem programu była kolejka imitująca tor bobslejowy. W wagonikach siadały, a właściwie leżały - zupełnie jak w sankach bobsleistów - dwie osoby. I właśnie to leżecie sprawiało, że czułam się całkowicie bezradnie pozostawiona losowi. Tor bobslejowy był tym, który najbardziej przypadł mi do gustu.


Z saneczek przesiedliśmy się do wagoników, które robiły pętle w przód i w tył, oczywiście do góry nogami. Już w kolejce moja adrenalina była wysoka, a gdy zajęliśmy miejsca, przed ucieczką powstrzymały mnie tylko zapięte pasy. Jak się szybko okazało, strach mój był nieuzasadniony, bo pętelki nie były takie złe. 


Na koniec dnia w Blackpool przyszedł czas na karuzelę, od której na sam widok dostawało się gęsiej skórki. Niebieska karuzela jest najbardziej pokręcona, ma najwięcej zawijasów, najdłużej jedzie się do góry nogami i naprawdę wydawała się być ekstremalna. Jednak okazała się być bardzo fajna. Mat i nasi towarzysze skusili się na podwójny przejazd. Mnie wystarczył jeden - bałam się, że za drugim razem zwrócę rosół z Pierwszej Komunii. Uwieczniłam za to jazdę Mata i towarzyszy.



Niebieski rollercoaster miał być ostatnią atrakcją, jednak starczyło czasu na jeszcze jedną karuzelę. Nasi towarzysze poszli na windę, 


ja i Mat zdecydowaliśmy się na kręcioła. Moja myśl podczas stania w kolejce? "Nikt nie wychodzi zadowolony". Ale nie było wcale tak źle, jak sugerowały miny opuszczających karuzelę. Były tylko dwa momenty, w których ogarnęła mnie lekka panika, ale zamknęłam oczy i jakoś przeżyłam ten wstrząs dla mojej psychiki.


O godzinie 20.00 zamykano park, więc ostatnie zerknięcie na tonące w światłach rollercoastery,




i wyszliśmy do żyjącego nocą miasta, prosto na pociąg.



          A siedząc w pociągu, który powoli przyspieszał, mieliśmy wrażenie, że zaraz runie pędem w dół, zupełnie jak Pepsi Max Big One...

PS Przepraszam za jakość początkowych zdjęć. Nie zauważyłam, że mam brudny obiektyw w aparacie. Taki to właśnie ze mnie fotograf.

sobota, 20 września 2014

Coraz bliżej święta...

          Do Bożego Narodzenia zostało jeszcze sporo czasu, ale w Primarku już można zacząć kupować świąteczne prezenty. W tym sezonie podobno najbardzej trendy pomysłem będą swetry 3D. Serdecznie polecamy. Chłopak/ brat/ mąż/ tata na pewno będą skakać z radości ;)



Taka jesień niechaj trwa!

          Wykorzystałam fakt, że w Manchesterze panuje złota angielska jesień i poszłam łapać słońce do Platt Fields Park.


I jak się okazało, dobrze zrobiłam, bo park okazał się bardzo urodziwy. Być może spodobał mi się tak dlatego, że przypominał polski park: były iglaste drzewa, i jarzębina, i akacja, i jabłonie, i brzozy, i łabędzie...











W Platt Fields Park znajduje się ogród Szekspira. Uroczy zakątek, ale najfajniesza jest brama wejściowa:




A w drodze do parku mijałam akademiki. I tak sobie pomyślałam, że tutejsi studenci żyją w dużo lepszych warunkach niż nasi w Polsce. A przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz.



Cóż, nie będę ukrywać, że szłam do tego parku z nadzieją na grzybobranie. Jednak jedynymi grzybami, jakie widziałam, to takie, u kogoś na prywatnej posesji:


Ale nie ma tego złego, bo kilka dni później, wracając z pracy, znalazłam  na jednym ze skwerków dwa piękne, duże, zdrowe grzybory. Już ususzone czekają w słoiczku :)


niedziela, 7 września 2014

Powtórnie w mieście Beatlesów



30. sierpnia w Liverpoolu, na stadionie Evertonu odbył się mecz pomiędzy miejscową drużyną a Chelsea Londyn. Matowi udało się zakupić bilet na to spotkanie, więc chcąc nie chcąc, trzeba było jechać. Tym razem jendak pojechaliśmy tylko we dwoje. Do wycieczki nie zachęcała nas pogoda. Liverpool przywitał nas silnym wiatrem, mgłą i nieprzyjemnie wyglądającymi chmurami. Na szczęście, co najważniejsze, nie padał deszcz. Ponieważ godzina była wczesna, w pierwszej kolejności udaliśmy się na spacer do Albert Dock, które znaliśmy już z poprzedniej wizyty w Liverpoolu. Akurat w porcie stał prom Stena Line, płynący do Belfastu. Wielkość promu zrobiła na mnie wrażenie, szczególnie w porównaniu z tym, którym my przepływaliśmy do New Brighton.


Podczas tej wizyty w Liverpoolu chcieliśmy skorzystać z darmowych angielskich muzeów, które znajdują się właśnie na Albert Dock. W pierwszej kolejności skierowaliśmy się do Tate Museum. Niestety, właśnie ono okazało się być muzeum płatnym. Zrezygnowaliśmy więc ze zwiedzania go i poszliśmy do Museum of Liverpool, w którym praktycznie było wszystko: od pierwotnego człowieka, przez budowę kości zwierząt, budowę parowozów, wioskę homoseksualistów, wystawę lalek Barbie, do gablot z dziedzin sportowych i muzycznych.








Patrzyłam na ten ostatni obiekt: pamiątkowy talerz z wizerunkiem księżnej Diany i księcia Karola i próbowałam sobie wyobrazić, że ktoś w Polsce stawia sobie na kominku czy komodzie podobny przedmiot ze zdjęciem Anny i Bronisława Komorowskich albo Małgorzaty i Donalda Tusków. Ale jakoś nie mogłam...
         W Museum of Liverpool, jak w większości angielskich muzeów, które odwiedziliśmy do tej pory, są interaktywne działy, w których trzeba coś ułożyć, przeczytać, zgadnąć, powąchać. I tak, w dziale handlu międzynarodowego wąchałam produkty, które drogą morską dostały się do Wielkiej Brytanii i musiałam zgadnąć co to jest. Bardzo przyjemnie pachniały truskawki, natomiast nie polecam nigdy wąchania koksu - tak na przyszłość ;) W dziale muzycznym śpiewałam na karaoke Yellow submarine - w mieście Beatlesów nie mogłam wybrać innej piosenki. I było mi wszystko jedno, że ludzie dziwnie patrzą i że p[oza refrenem w ogóle nie znam melogii. A w kąciku bokserskim dowiedziałam się, że należę do pogranicza wagi koguciej i piórkowej, natomiast Mat, no cóż, do ciężkiej.
Fajne muzeum, ciekawe, polecam.
          Po wyjściu udaliśmy się do Merseyside Maritime Museum. Tego miejsca i ja i Mat nie mogliśmy się doczekać. To właśnie tam znajdują się wystawa poświęcona Titanicowi i jego katastrofie. Moja wiedza o tym okręcie, myślę że podobnie jak i wielu ludzi, ograniczała się do obejrzenia filmu. Jednak po zwiedzeniu wystawy byłam pod wrażeniem tego, jak wiernie zostało odwzorowanych wiele detali. Kapoki, kajuty, instrumenty orkiestry... Aktor grający kapitana niemal identyczny jak rzeczywisty kapitan Titanica... Niewiarygodne. Z pewnością będę teraz inaczej oglądać Titanica.



Na wystawie znajdują się takąze informacje dotyczące innych dwóch dużych katastrof brytyjskich statków: Lusitania i Empress of Ireland. Niestety, nie zrobiliśmy żadnych zdjęć, właściwie nie wiem dlaczego. Niewiele wiem o tych dwóch katastrofach. Pewnie dlatego, że nie powstały filmy o nich.
          Następnym punktem naszej wycieczki był Cavern Club - knajpa, w której grywali The Beatles. Akurat trwał tam koncert jakiegoś młodego zespołu złożonego z dwóch rockowych dziewczyn. Fajnie się darły, fajnie. Sam klub klimatyczny, taki typowo beatlesowski :)


Vis a vis znajduje się Cavern Pub, w którym również znajdują się pamiątki po The Beatles. A na zewnątrz zrobiłam sobie nawet zdjęcie z Johnem Lennonem, o.



          Czas mijał i prosto z Cavern Clubu trzeba było już jechać na stadion Evertonu. Troszkę błądziliśmy, ale udalo nam się dotrzeć na czas.




Z racji oszczędności na mecz Mat poszedł sam. Jak sam mówi, spotkanie było bardzo emocjonujące. Padała bramka za bramką, ostatecznie rywalizacja zakończyła się wynikiem Chelsea Londyn 6 - 3 Everton FC. Dodatkowo wrażenie zrobiła na nim możliwość zobaczenia z bliska takich gwiazd piłki nożnej jak Diego Costa, Drogba, Fabregas, Samuel Eto, Curtua, Hazard, Terry, Hart...
          W czasie gdy Mat był na meczu, ja wybrałam się do sąsiadującego ze stadionem parku. Jest to Stanley Park - rozdzielający dwa nienawidzące się kluby: FC Liverpool i Everton FC. Wiele razy słyszałam przestrogę, by nie chodzić w to miejsce samemu, jednak tęsknota za drzewami i zieleniż zwyciężyła. Bo zieleni tam było dużo...






Jednak potęgowana mglistą pogodą wyobraźnia i ostrzeżenia przed Stanley Park sprawiły, że dość szybko opuściłam to miejsce i pojechałam do centrum, gdzie jest zdecydowanie bezpieczniej. Tam w zdumienie wprawiła mnie jedna z wiat na przystanku autobusowym, na której widniał... Fiat 126p. Aż się tak cieplej na sercu zrobiło na widok naszego poczciwego maluszka :)


W drodze na przystanek, z którego miałam zgarnąć Mata wracającego z meczu, natrafiłam na pięknie oświetlony teatr. I nie byłam co prawda nigdy na Broadway'u, ale wyobrażam sobie, że wygląda to właśnie tak:


Śmiesznym akcentem na zakończenie dnia w Liverpoolu stała się wiadomość, że Mat ma firmową kurtkę: Dalka&Dabbana :)