poniedziałek, 26 stycznia 2015

Warto mieć marzenia

    W jednym z ostatnich dni 2000 roku tata powiedział mi, żebym obejrzała zawody w narciarstwie, bo jakiś Polak ma szansę na wygraną. Włączyłam telewizor, choć tak naprawdę mało interesowało mnie: co to za Polak, co to za zawody, co to za narty. Tak było do momentu, gdy zobaczyłam kilka pierwszych skoków narciarskich i stojącego na podium Turnieju Czterech Skoczni Adama Małysza. Od tego dnia stałam się prawdziwą ofiarą małyszomanii. A później było już tylko gorzej...
    Dokładnie notowałam odległości każdego skoku Adama, każdą otrzymaną notę za styl, każdą zajętą przez niego pozycję. W specjalnie założonym do tego celu zeszycie wklejałam wszystkie znalezione w gazetach wycinki dotyczące Małysza. Wpisywałam tam wszystkie informacje na jego temat - łącznie z numerem buta i ulubioną potrawą. Nie opuszczałam żadnego konkursu skoków narciarskich, które stały się ważną częścią mojego młodzieńczego życia. A sam Adam Małysz stał się moim bohaterem.
    Z czasem stałam się za stara na prowadzenie zeszytu o idolu. Nigdy jednak nie przestałam kibicować Adamowi, a z czasem Kamilowi Stochowi i Piotrowi Żyle. Moje uwielbienie przybrało po prostu inną formę. Kiedy na 4. roku studiów nadszedł czas wyboru tematu pracy magisterskiej, bardzo długo zastanawiałam się co tak naprawdę mnie interesuje. Podczas gdy ludzie z mojej grupy zaczęli przynosić do sprawdzenia plany pracy, ja przynosiłam wciąż nowe tematy mojej magisterki. Zaczynałam gromadzić dane, pisać plan pracy, by po pewnym czasie stwierdzić, że to jednak nie jest to. Tak było do listopada, do inauguracji Pucharu Świata w skokach narciarskich. Wtedy przypomniałam sobie, co tak naprawdę jest moją pasją. Ku nieskrywanej niechęci Pani Promotor napisałam moją pracę magisterską na temat Adama Małysza, Kamila Stocha i Piotra Żyły. I obroniłam ją, mimo  drwin ze strony Pana Rektora.
    W międzyczasie wciąż marzyłam o tym, by choć raz znaleźć się pod skocznią narciarską podczas konkursu skoków. Pierwszy raz wybrałam się do Wisły na zawody w styczniu 2013  roku. Pojechaliśmy we troje: ja, Mat i D. Niestety, tuż przy wyjeździe z miasta mieliśmy stłuczkę i drugie miejsce Kamila Stocha obejrzałam tylko w telewizji. Wielkie marzenie trzeba było odłożyć.
W marcu, dość spontanicznie, wybrałam się wraz z Matem do czeskiego Harrachova, gdzie odbywały się Mistrzostwa Świata w Lotach Narciarskich. Niestety i tym razem nie było nam dane spełnić marzenia. Czekaliśmy pod skocznią, z biało-czerwonym flagami namalowanymi na policzkach. Przez 4 godzony, które spędziliśmy na trybunach, padał śnieg z deszczem i szalał wiatr. Zawody odwołano. Owszem, widok mamuciej skoczni robił wrażenie, udało nam się zobaczyć kilku skoczków wjeżdżających na Czertak (i później z niego zjeżdżających), poczuliśmy atmosferę panującą wśród kibiców, ale niedosyt pozostał...










"Do trzech razy sztuka" - to była moja myśl przewodnia podczas podróży do Wisły w styczniu 2014 roku. Wybraliśmy się tam w tym samym gronie, co 12 miesięcy wcześniej. I udało się! Obejrzeliśmy skoki, a ja spełniłam moje 15-letnie marzenie. Był to jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Nieważne, że odbyła się tylko jedna seria; nieważne, że Stoch był dopiero 15., a reszta wypadła jeszcze gorzej; nieważne, że nie widziałam lądowań wszystkich skoczków; nieważne, że nogi miałam jak kostki lodu. Najważniejsze, że mogłam zobaczyć ten wspaniały lot z prędkością 90 kilometrów, ten opór powietrza pod nartami, szybki zjazd po wylądowaniu. Piękne było to, że mogłam oglądać rozgrzewkę tych, którym każdej zimy oddaję pół weekendu. Że widziałam jak wysoko podskakuje Jernej Damjan, jak biega Dawid Kubacki, jak się rozciąga Peter Prevc. Że mogłam przybić "5" Gregorowi Schlierenzauerowi, że dostałam autograf Stefana Krafta, że widziałam ten uroczy uśmiech Noriakiego Kasaiego. Że widziałam tego, od którego wszystko się zaczęło - Adama Małysza. To był piękny dzień, pełen dobrych emocji i adrenaliny. Dziękuję, że mogłam go przeżyć, że spełniłam jedno z moich pragnień.


    Teraz na spełnienie czekają kolejne marzenia: koncert Janusza Radka i zobaczenie na żywo pandy...

poniedziałek, 19 stycznia 2015

W kraju Harrego Pottera

Dawno, dawno temu, bo 25. października 2014 roku ja i Mat wybraliśmy się do Edynburga. 



Do stolicy Szkocji dotarliśmy autokarem linii National Express. Bilety zamówiliśmy kilka dni wcześniej, dlatego zapłaciliśmy za nie w sumie 64 funty w obie strony. Do Edynburga dotarliśmy przed 7 rano. Niestety, nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zwiedzenie miasta, ponieważ powrót zaplanowaliśmy tego samego dnia wieczorem. Z dworca odebrał nas A., mój kolega z technikum. Nie widziałam go ponad sześć lat, więc trochę obawiałam się tego spotkania. Jednak, ja się okazało, niepotrzebnie. A. wprowadził nas trochę w klimat Edynburga, opowiedział o miejscach wartych zobaczenia i... wspomniał o tym, jak w technikum pogryzłam jego prawo jazdy.



          Z A. rozstaliśmy się pod Arthur's Seat. Jest to wygasły wulkan o wysokości 251 metra, na którym według legendy znajdował się Fotel Króla Artura. Już na początku wędrówki stało się to, czego tak bardzo się baliśmy - zaczął padać deszcz. Oczywiście, nauczeni doświadczeniem z Londynu, mieliśmy w plecakach ubrania i buty na zmianę, jednak mimo wszystko nie uśmiechało nam się zwiedzać w deszczu. Na szczęście nie musieliśmy, bo szybko się rozpogodziło, a nad zatoką Firth of Forth pojawiła się tęcza. Prognozy pogody, które namiętnie oglądaliśmy przed wycieczką do Edynburga, zapowiadały silny wiatr w stolicy Szkocji. Synoptycy mieli rację, o czym przekonaliśmy się zwłaszcza podczas wejścia na górę Króla Artura. Chwilami wiało tak mocno, że trudno było utrzymać się na nogach, i zastanawialiśmy się, czy bezpiecznie jest iść dalej. Jednak zdecydowaliśmy się wejść na szczyt, co okazało się dobrym wyborem, bo widoki z Arthur's Seat  są piękne. Niestety, zdjęcia nie do końca oddają rzeczywistość.











          Drugim punktem naszego zwiedzania był Palace Of Holyroodhouse. Jest to oficjalna rezydencja, w której królowa Eżbieta zatrzymuje się podczas wizyt w Szkocji. Jak na tymczasowe mieszkanie, pałac prezentuje się całkiem nieźle. Obejrzenie wnętrza zamku jest dość dużo płatne, dlatego nie zdecydowaliśmy się na wejście.




Przy rezydencji królowej rozpoczyna się The Royal Mile. Jest to główny trakt starówki, ciągnący się od Palace Of Holyroodhouse aż do Edinburgh Castle. The Royal Mile składa się z czterech ulic: Canongate, Hight Street, Lawnmarket oraz Castle Hill. I właśnie tym traktem ruszyliśmy w stronę zamku, mijając po drodze kramy, sklepy i sklepiki z pamiątkami w szkocką kratę.










Idąc dalej The Royal Mile doszliśmy do Museum Of Childhood, Muzeum Dzieciństwa, które... było darmowe. Więc skorzystaliśmy. Jednak Mat - przeciwnik muzeów niezwiązanych z piłką nożną - tak mnie poganiał, że nie miałam szansy obejrzenia wszystkich eksponatów. Zdążyłam tylko zobaczyć prototyp scrabble, teatrzyk kukiełkowy Punch and Judy, drewniane łódki, kilka lalek i już zostałam wyciągnięta spowrotem na Royal Mile.





Idąc spacerkiem szybko doszliśmy do Edinburgh Castle - jednej z najstarszych fortec w Wielkiej Brytanii. Znajdująca się tam kaplica św. Małgorzaty, pochodząca z XII wieku, jest obecnie najstarszym budynkiem w stolicy Szkocji.  Ciekawostką jest fakt, że zamek w Edynburgu jako jeden z nielicznych twierdz posiada własny garnizon wojskowy. Jednak używany jest on jedynie podczas ceremonii państwowych. Czas nie pozwolił nam na zwiedzenie Edinburgh Castle, więc zrobiłam jedynie kilka fotek z zewnątrz i poszliśmy dalej.






Mimo, iż nigdy nie byłam fanką Harrego Pottera, to z przyjemnością odwiedziłam miejsce jego "narodzin". Jest to restauracja The Elephant House, w której Joanne K. Rowling wymyśliła Harrego, Rona, Hermionę. Miałam ochotę na zjedzenie obiadu w Domu Słonia, jednak na miejscu zastaliśmy zajęte stoliki i dłuuugą kolejkę rezerwowych. Obeszliśmy się więc smakiem i poszliśmy odwiedzić pomnik Greyfriars Bobby. To uwieczniony piesek, wiernie czekający na swego zmarłego pana. Oczywiście się nie doczekał. Niestety...





Miejscem, które mogliśmy bezpłatnie zwiedzić jest Scottish National Gallery. Skorzystaliśmy z tej możliwości i przez długie chwile oglądaliśmy płótna takich malarzy jak El Greco, Tycjan, Vermeer. Nie mogłam oderwać oczu od obrazu Williama Fergusona Six butterflies and a moth on a rose branch. Piękny.


źródło: https://www.nationalgalleries.org/media/38/collection/2013AA60688.jpg

Chodzenie po Galerii nieco nas zmęczyło i wygłodziło, dlatego od razu po wyjściu skierowaliśmy się na polecaną przez A. Rose Street. To ulica, na której znajdują się liczne kawiarnie, puby i restauracje. A wśród nich Dirty Dick's. Przechodząc obok, zastanawiałam się, czy z taką nazwą knajpa ta ma w ogóle klientów. Chociaż, skoro istnieje od 1859 roku, to chyba tak... W każdym razie my postanowiliśmy poszukać innego miejsca na posiłek. Naszym celem było spróbowanie tradycyjnych szkockich potraw, dlatego zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie podawali huggies. Mat zjadł kilka kęsów i, stwierdzając, że ma smak podobny do kaszanki której nie lubi, odstawił miseczkę na bok. Ja nie skusiłam się w ogóle. Zjadłam natomiast pieczonego ziemniaka, który również uznawany jest za specjał. No i, oczywiście jak na wizytę w Szkocji przystało, napiliśmy się tradycyjnej whisky. Szamając szkockie przysmaki, oglądaliśmy ważny dla Mata mecz, w którym Real Madryt pokonał FC Barcelonę.








Po naszej obiadokolacji wybraliśmy się na pożegnalny spacer po Edynburgu. Z centrum miasta po raz ostatni zerknęliśmy na zanurzone w zachodzącym słońcu Arthur's Seat, Edinburgh Castle, Saint Giles Cathedral, i ruszyliśmy w stronę dworca. Czekając na National Express przypomniałam sobie przysłowie szkockie, które było myślą przewodnią mojego referatu o tym kraju. Brzmiało mniej-więcej tak: Jeżeli nie podoba ci się pogoda w Szkocji, poczekaj minutkę. Wyjeżdżając z uroczego Edynburga cieszyliśmy się, że tego dnia przysłowie to nie było aktualne i cały czas grzało nam słońce.