sobota, 7 października 2017

Kazimierz Dolny

Pytanie kolejne. Zatem. Jak się nazywa miasto nad Wisłą. Dla ułatwienia dodajemy, że jest to imię króla, który zostawił Polskę murowaną.
(...) – Panie Kazimierzu! Ma pan klucz od kabiny?
– Bardzo państwa, proszę nie podpowiadać. Bardzo proszę.
– Kluczbork.
– Odpowiedź prawidłowa – Kazimierz.
– Roman."Rejs", reż. M. Piwowski, 1970.
.

     W sumie to trudno powiedzieć, żebym zwiedziła Kazimierz Dolny. Bo spędziłam tam dosłownie kilka godzin i to w ulewnym deszczu. Była to krótka, niedzielna, rodzinna wycieczka. Jeśli dobrze przyjrzeć się temu wyjazdowi, to właściwie był to po prostu spacer.

Rozpoczął się od rynku.
     Dopiero później, po powrocie do domu, doczytałam, że rynek w Kazimierzu składa się z dwóch części. Plac, który wydawał się być rynkiem, jest jego młodszą, większą częścią. Natomiast starszy rynek znajduje się wyżej, obok kościoła. Mimo deszczu rynek roił się od turystów (zresztą, mieszkańców pewnie też). Nie brakowało mimów, ulicznych grajków i straganów z rozmaitościami. Słowem: tętnił życiem - co niekoniecznie widać na zdjęciach (jakoś tak wyszło).





     Gdy z dolnego rynku przejdzie się na ten wyżej położony, dochodzi się do kościoła św. Jana Chrzciciela i św. Bartłomieja. A stamtąd już prosta droga (nadal w górę) do powstałego w XIV wieku zamku. A właściwie, to do jego resztek. Bo po pożarze, kradzieżach i potopie szwedzkim z zamku pozostały jedynie ruiny. Obecnie na murach znajduje się taras widokowy, który wraz z basztą i zamkiem można zwiedzać - bilet kosztuje 3 zł.








     Nieopodal ruin zamku znajduje się Góra Trzech Krzyży. Stamtąd, z wysokości 90 metrów, rozciąga się widok na centrum Kazimierza oraz na Wisłę. Aby tam wejść, należy zakupić bilet w cenie 1zł lub 2 zł (niestety nie pamiętam, a internetowe źródła podają różne kwoty). Ale - tak czy inaczej - nie jest to duży wydatek.
Bardzo poruszyły mnie trzy drewniane krzyże znajdujące się na szczycie wzgórza. Zostały one wzniesione przez mieszkańców Kazimierza Dolnego na początku XVIII wieku. Mają upamiętniać liczne ofiary epidemii cholery, która w tamtym okresie spustoszyła miasto. Swym ustawieniem kazimierskie krzyże nawiązują do Golgoty - miejsca męki i śmierci Jezusa Chrystusa.





     Był to akurat czas, w którym odbywał się 10. Festiwal Dwa Brzegi. Jednak, jako że wyjazd do Kazimierza nie był wcześniej planowany, nie zapoznaliśmy się z programem imprezy. Dlatego też nie skorzystaliśmy z żadnego jej punktu. Tylko przypadkiem trafiliśmy w środek konferencji Grażyny Torbickiej. Jednak jako, że nie byliśmy tam od początku, nie wiedzieliśmy co, gdzie, jak i kiedy, uznaliśmy, że pójdziemy na obiad. Wszak była już na to pora ;)


   
     Na promenadzie biegnącej wzdłuż Wisły stoją zakotwiczone, przerobione na restauracje statki. I właśnie na jedynm z takich okrętów zjedliśmy obiad. Posiłek na świeżym powietrzu zawsze smakuje lepiej, a gdy dodatkowo jedzenie jest okraszone taką przyrodą, to już w ogóle bajka ;)







Mam nadzieję, że gdy kolejny raz odwiedzę Kazimierz Dolny, będzie tam słońce :)

Międzygórze

Nad morzem są Międzyzdroje. Na Zachodnim Pomorzu jest Międzywodzie, a w województwie wielkopolskim Międzychód. Dolny Śląsk też może się pochwalić czymś "między". To Międzygórze.



     Międzygórze to wioska, leży w Kotlinie Kłodzkiej. W 2011 roku mieszkało tam zaledwie 512 osób, więc chyba można zaryzykować przypuszczenie, że wszyscy międzygórzanie się znają. Przynajmniej z widzenia ;)
Na pewno ciekawostką jest to, że Międzygórze było miejscem, w którym powstał pierwszy odcinek słynnych "Czterech pancernych i psa".
Co można robić maleńkim w Międzygórzu? Oczywiście – chodzić po górach. To też robiliśmy my. A przy okazji pojeździliśmy na nartach i troszkę pozwiedzaliśmy.

WODOSPAD WILCZKI
Z masywu Śnieżnika wypływa Wilczka. Potok ten przepływa przez Międzygórze i Wilkanów, a tuż za Międzygórzem staje się dwudziestodwumetrowym Wodospadem Wilczki. To drugi pod względem wysokości wodospad w Sudetach (pierwszy: Wodospad Kamieńczyka).




SANKTUARIUM MARII ŚNIEŻNEJ
Lub jeśli ktoś woli: Sanktuarium Matki Bożej Przyczyny Naszej Radości na Górze Iglicznej. Ja pozostanę przy wersji skróconej ;) Sanktuarium to malutki kościółek, powstały w końcu XVIII wieku. Wewnątrz, poza kaplicą, znajduje się skarbiec oraz bożonarodzeniowa szopka. Stoi tam figurka aniołka, który domaga się wrzucenia ofiary. Niezależnie ile "dostanie" monet mówi: "Daj więcej" albo "Co tak mało?". Trudno było nam zachować powagę ;)
Z Międzygórza na Górę Igliczną prowadzą trzy szlaki. Nie pamiętam, który wybraliśmy my, ale nasza podróż trwałą około godziny, może troszkę dłużej. Dłużej – ze względu na śnieg niemal do kolan.


Juz widać Sanktuarium ;)



DOMKI
Górskie domki, klimatyczne i najlepiej drewniane, są czymś, co zawsze cieszy moje oczy i wzbudza pewnego rodzaju nostalgię. Tym razem nie było inaczej.




Może poza jednym domem, który ozdobiony był w sposób... hmm... osobliwy.

WIDOKI
Widoki, czyli to, co w górach najpiękniejsze. Górskie widoki wzruszają i wprowadzają w zadumę.




 
NARTY
To, co tygryski lubią najbardziej ;) Tym razem tygryskami okazało się być tylko dwoje z naszej ekipy. Ja i Damian wariowaliśmy na stoku, a reszta wolała szamać pizzę. Jeździliśmy na kompleksie Czarna Góra. Jest to ok. 30 km od Międzygórza, więc troszkę trzeba dojechać, ale te stoki są tego warte. Świetne warunki, świetne trasy. Bajka ;)


ZIMA
Gdy przyjechaliśmy do Międzygórza zima była już dość przygaszona, taka niezbyt świeża (o ile zima może być nieświeża...). Widok z naszego podwórka wyglądał tak:



Ale już następnego dnia rano Międzygórze powiedziało nam "dzień dobry" tak:



Ośnieżone choinki zawsze są super, a Międzygórze po raz kolejny udowodniło, że zima w polskich górach jest nadzwyczaj piękna! Enjoy ;)

piątek, 6 października 2017

Zakopane, hej!

"Świat wartości w górach jest prosty i przejrzysty dla każdego. Ale jest to absolut piękna i estetycznych doznań. Nie chcesz, nie jedziesz. Nie jedziesz, nie widzisz. Nie widzisz, nie przeżywasz. Wybór należy do ciebie."
                                                                                                – Piotr Pustelnik


Mój tegoroczny urlop zdecydowanie był górski. W ciągu dwóch tygodni musnęłam lekko Beskid Śląski, zajrzałam w Sudety i zobaczyłam Tatry. I o Tatrach, a konkretnie o Zakopanem jest ten wpis. Wiele osób dziwi się, gdy mówię, że dopiero drugi raz w życiu byłam w Zakopanem, a oczy ich robią się jeszcze większe, gdy oznajmiam, że nie byłam na Krupówkach. Ale to chyba dobrze o mnie świadczy, co? ;)

Dzień I – 18,5 km
Tegoroczny pobyt w Zakopanem dla mnie i Marty rozpoczął się w poniedziałek. Ze względu na korki i remonty dróg dotarłyśmy na miejsce sporo po południu, z dwugodzinnym opóźnieniem. Ukształtowało to na nasze plany, bo schodzić z gór w całkowitych ciemnościach i w towarzystwie niedźwiedzi to raczej słabo ;) Zdecydowałyśmy się więc na Nosal (1206 m n.p.m.), a wędrówkę rozpoczęłyśmy z ulicy Bulwary Słowackiego. Pogoda była piękna, droga taka jak lubię (tzn. skały, a nie żmudny żwirek), przyroda zachwycała na każdym kroku, no i widoki. Czego chcieć więcej?






jestem!
 W schodzeniu tą samą drogą, którą się przyszło, nie ma nic fajnego, więc ruszyłyśmy w stronę Kuźnic.

czy te korzenie nie wyglądają jak Davy Jones z Piratów z Karaibów?

Nosal. Widok z Kuźnic.

wirtualne moczenie nóg w kuźnickim strumieniu.
Od góry: nogi Marty, mój kij wędrowca, nogi moje.

Dzień II: 11,5 kmPlan na ten dzień był zupełnie inny: wstać o 7, wejść na megadużą górę i cieszenie się z tego. Skończyło się nieco inaczej, bo gdy nie obudził nas dźwięk budzika, lecz ulewa za oknem, bez wyrzutów sumienia wróciłyśmy pod kołderkę. Wyrzuty sumienia pojawiły się, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że, kurczę, jestem w górach, a marnuję dzień w łóżku. Ciężko bo ciężko, ale zwlekłam Martę i ruszyłyśmy w deszczowe góry.
Wielką zaletą takiej pogody było to, że można było podelektować się ciszą, a nie rozkrzyczanym tłumem turystów. No i spowite mgłą tereny dawały niesamowity klimat.





drewno i człowiek.

Pierwszym zdobytym przez nas tego dnia szczytem był Wielki Kopieniec (1328 m n.p.m.), z którego, jak mniemam, są piękne widoki. A co my zobaczyłyśmy? No właśnie...
widok z Wielkiego Kopieńca

szczyt Wielkiego Kopieńca
Z Wielkiego Kopieńca ruszyłyśmy w dół do Jaszczurówek. Po drodze minęłyśmy strumień, na widok którego aż się popłakałam. To dlatego, że był tak piękny, że aż brakuje mi słów. Wiem, dość dziwny sposób na okazanie zachwytu, no ale cóż. Oczywiście – zdjęcie to nie to samo.

nie-do-opisania.
W siąpiącym deszczu doszłyśmy do Jaszczurówki,


 a stamtąd pod Wielką Krokiew, bo to przecież niemożliwe, żebym nie odwiedziła skoczni narciarskiej. Nie odmówiłam sobie wjechania na górę (bilet: 12 zł), jednak nie do końca jestem usatysfakcjonowana. Bo zobaczyć skocznię w remoncie, całkowicie rozkopaną, bez belki i torów najazdowych to smutny widok.

tutaj powinna być belka, na której siada skoczek...

...i po torach najazdowych rusza w dół, by po idealnym wybiciu i długim locie...

wylądować tutaj, gdzie teraz stoją koparki...

tylko domki w wiosce skoczków stoją tam, gdzie powinny.
Dzień III: 22 km
Znowu obudziła nas pogoda, jednak tym razem było to słońce. Skorzystałyśmy więc z tego urodzaju pogody (co za słowa ;) ) i ruszyłyśmy na Kasprowy Wierch. Okoliczności przyrody znów były zachwycające. Głazy, mchy – cuda.




A później zobaczyłyśmy ślad niedźwiedziej stopy... I to w momencie, gdy zaczęłam wierzyć w to, że wcale za każdym rogiem nie czai się złowrogi puchaty zwierz. W gratisie moja mina po tym odkryciu.


I chyba nigdy nie cieszyłam się z widoku tłumu ludzi, jak właśnie wtedy, gdy doszłyśmy do Murowańca i miałam świadomość, że nie będę jedynym potencjalnym pokarmem dla wygłodniałej niedźwiedziej rodziny ;)



Gdy znalazłyśmy się wreszcie na drodze właściwej na Kasprowy Wierch i dotarły do mnie te widoki, to piękno, te wszystkie cudowności... Nie znam takich słów, żeby tak poetycko opisać idealność tych gór, więc może tu skończę.






jeszcze tyci-tyci

W końcu się udało: doszłyśmy na Kasprowy Wierch (1987 m. n.p.m.)! Czekał tam na nas wiatr, jakiego się nie spodziewałyśmy. Będę się powtarzać, ale: nie umiem opisać tego, co czułam stojąc tam na górze, delektując się górami, kontemplując to wszystko. Bóg idealnie wymyślił góry. Zresztą, jak i resztę świata.



Gdy zobaczyłam znak, że 30 minut dalej jest Liliowe (1952 m n.p.m.), czyli polsko-słowacka granica, nie mogłam się powstrzymać i pobiegłam tam. I stojąc na szczycie byłam pewna, że zdobyłam właśnie Liliowe. Dopiero później, oglądając mapę, dotarło do mnie, że nie doszłam do Liliowego, lecz do Beskidu (2012 m n.p.m.). A więc też dobrze. 

Beskid (2012 m n.p.m.)



Chcąc nie chcąc, trzeba było wracać do rzeczywistości, czyli na dół. I znowu ruszyłyśmy w stronę Kuźnic. W drodze powrotnej cieszyłam się niesamowicie, że nie zdecydowałyśmy się na podejście na Kasprowy z Kuźnic, bo wiatr był tak niesamowity, że aż zatykał. Naprawdę w niektórych momentach moje ciało latało luźno, nie miałam nad nim żadnej kontroli, więc takie podejście na szczyt na pewno wymagałoby ode mnie dużo więcej wysiłku. Zejście to jednak co innego. Dlatego dopóki nie weszłyśmy w las, gdzie drzewa rzucały w nas szyszkami, cieszyłyśmy się widokami ile mogłyśmy.




Tuż przed Kuźnicami zrobiłyśmy ostatni postój. To tam pożegnałam się z moim wiernym kijem wędrownym ;) 




I to był koniec. Później czekała nas jeszcze całonocna podróż do Częstochowy, ale chyba będę o tym pisać.
Góry to super sprawa, więc jeżeli ktoś będzie jechał i szukał towarzystwa, to polecam się :)

Do Zakopanego przywiozłam puszkę Coca-Coli, którą chciałam wypić z satysfakcją na najwyższej górze, którą zdobędziemy podczas pobytu. Jednak na Kasprowym Wierchu wiało tak, że nie pomyślałam nawet o wyjmowaniu jej z plecaka. I dlatego colkę wypiłam w domu, na balkonie, podczas bezwietrznej pogody...